• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Sygnały

« powrót

ODRA 3/2016- Marta Mizuro

Dodano: 21.03.2016 13:16

Umiarkowane ożywienie

Oglądając Muzeum marzeń, spektakl zainspirowany dziełami malarstwa i rzeźby znajdującymi się w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, zastanawiałam się, czyje marzenia on właściwie obrazuje? Głupie pytanie. Oczywiście jego realizatorów: Jacqueline Kornmüller i Petera Wolfa, duetu, który w tym samym miejscu zaprezentował się trzy lata wcześniej w bardzo podobnym przedsięwzięciu Ganimed goes Europe. Zapewne też ósemki autorów, których teksty i kompozycje stały się kanwą ośmiu przedstawień tworzących całość – chociaż można by wątpić w szczerość inspiracji na zlecenie. Koniec końców chodzi tu jednak o pragnienie gospodarzy muzeum: aby dzięki wygenerowanemu w ten sposób zamieszaniu, ktoś odwiedził placówkę i odkrył wybrane obiekty. A także te umieszczone obok.

Ale zadałam sobie to naiwne pytanie, bo poważnie zastanawiam się, czy tego typu działania promocyjno-reanimacyjne, mają cokolwiek wspólnego z marzeniami wykonawców obrazów i rzeźb. Rzecz nie w wierze, że późny wnuk wreszcie je doceni albo zinterpretuje jak mu się żywnie podoba. Idzie mi o to, że niemal żadnemu z twórców chyba jednak nie marzy się unieważnienie ich dokonania i zepchnięcie go na drugi plan w imię osobliwie pojmowanej Gesamtkunstwerk, którą praktykuje się zwłaszcza w dzisiejszym teatrze. Jeśli jeden z komponentów „projektu” (synonim gatunkowego rozmycia) jednak zdominuje inne, to w porządku, jeśli jednak w efekcie ich konfrontacji nie tylko nie dochodzi do pożądanej korespondencji sztuk, tylko do ich wzajemnego znoszenia się, to jego wartość nie jest większa od newsa przeglądanego na ifonie. Jednego z wielu momentalnie zapominanych newsów.

A mówię o tym, bo w dzisiejszym teatrze mamy do czynienia nie tyle z tendencją, ile z przymusem używania wszelkich dostępnych środków wyrazu (w odniesieniu do filmu pisze o tym Marcin Adamczak, ale stawiając akcent na „maestrię” posługiwania się tym środkami – zob. Druga synekdocha Kaufmana) I niewiele trzeba, aby przedobrzyć, za to trudno w tych warunkach wykazać się zwyczajnym dobrym gustem. Odnoszę wrażenie, że cechuje ono nielicznych reżyserów młodego i średniego pokolenia. Spora część z nich natomiast przekracza granice kiczu, a nawet kampu, zdając się zupełnie nie przejmować sensem części składowych. O tym właśnie myślałam, oglądając np. Media Medeę, jedną z najnowszych premier we wrocławskim Teatrze Polskim. Nie dość że autor adaptacji, Marcin Liber, przedobrzył z ilością ornamentów, to jeszcze nie zadbał o dobre podanie tekstu Marzeny Sadochy. A jest on przecież wypieszczony, poetycki i nowiutki, więc nie tylko nie trzeba go „aktualizować” żadnymi dodatkami z innej bajki, ale warto by wyeksponować. Skąd jednak wiem, że jest taki świetny? Przeczytałam go w sobie w „Dialogu”.

W porównaniu z tym spektaklem Muzeum marzeń wydaje się wręcz minimalistyczne. Jego scenografię tworzą po prostu wnętrza muzeum, w roli rekwizytów zaś występują dzieła sztuki oraz części garderoby. Za wyjątkiem dwóch – podkreślającego kształty trykotu (Joanna Szczepkowska) i kombinezonu przeznaczonego do sportów wodnych (Bartosz Porczyk), a także futerka ze sztucznego futerka (Adam Graczyk) i wykonanej z tego samego materiału czapki (Helena Sujecka), a także złotych butów, aktorzy odziani są w różnokolorowe płótna i  bezkształtne, ale elastyczne materie. Wszystkie można łatwo przesuwać po ciele, odsłaniając je w większych lub mniejszych fragmentach. Niestety, ładnie zbudowani wykonawcy nie do końca odwracają uwagę od prowizorycznych, wystrzępionych na brzegach kostiumów. Być może służące do ich wykonania zasłony były tylko wypożyczone.

Zamiast więc przez cały czas danego występu wpatrywać się w garderobę albo w obnażone damskie biusty, wgapiałam się w książeczkę z tekstami monodramów. Nie było to jednak możliwe w dwóch przypadkach. Wtedy, gdy literaturę zastąpiły oczy węgierskiego tancerza, który nieomal każdemu z kilkudziesięciu widzów usiłował dowieść, że „nie ma miejsca dla ciebie w niejednej człowieczej duszy”, po czym sam wymierzał sobie rękoma razy, by do Biczowania anonimowego Mistrza lat 1486–1487 dołożyć widok zaczerwienionej skóry i odgłosy uderzania w nią. Choć pełne empatii reakcje niektórych oglądających mogły usprawiedliwiać wybór obrazu, nie sposób przecież „ożywić” go jakąkolwiek nową interpretacją. Nie przekonał mnie też inny obraz dołożony do obrazu, a mianowicie taniec przy Lampedusie Emmanuela Obei. Pląsy i podkład do nich, czyli patetyczny śpiew a capella, wskazują na najbardziej dziś palący problem w Europie, ale się po nim błyskawicznie prześlizgują.

Dla odmiany nieco więcej zwiewności przydałoby się tekstowi Martina Pollacka, który w swoim monologu ze św. Barbary robi carycę Katarzynę, a z niej z kolei obiekt pożądania Putina. Pragnienie władzy przełożone na seksualny pociąg i potrzebę zademonstrowania swojej męskości to koncept, który – mimo wysiłków Bartosza Porczyka – intryguje przez góra pięć minut. Przez pozostałe można jednak postudiować rzeźbę Weissfeldta i jej sąsiadki. Przyciężka, za bardzo zbliżona do eseju naukowego wydała mi się także impresja Joanny Bator na temat Wieczoru Kandinsky’ego. Akurat w tym przypadku okazało się, że ciekawiej to samo oddać mogą kostium i ruch sceniczny. Wolę więc zapamiętać nieustającą w ruchu Hannę Konarowską, która oddaje przepoczwarzanie się matki w córkę, z wyłączoną fonią. Wolałabym też w ogóle nie obejrzeć monologu ożywionej modelki z obrazu Spotkanie Władysława Podkowińskiego, która okazuje się nie dziewczyną o masochistycznych skłonnościach, ale samą Polską niemiłosiernie eksploatowaną jako punkt odniesienia. Problem w tym, że metafora, jaką zastosował Mikołaj Łoziński, w newralgicznym momencie historycznym trochę razi, podobnie jak odśpiewanie Mazurka Dąbrowskiego przez roznegliżowaną dziewoję (Helena Sujecka). Razi też u dobrego przecież prozaika puenta jak z drugorzędnego kabaretu: Jak zwykle zajęty malowaniem. Ostatnio tylko szał, szał i szał. Można oszaleć.

Wiersz Julii Fiedorczuk inspirowany Snem Jakuba byłby ilustracją idealną, to znaczy nadającą obrazowi nowy wymiar, gdyby interpretator, Adam Graczyk nie zapomniał kliku dobrych fragmentów. Reszcie aktorów też wprawdzie zdarzały się pomyłki, ale musieli opanować znacznie dłuższe partie prozą. A nieprzygotowanie aktora raziło jeszcze bardziej, gdy skonfrontowało się je z dwoma najjaśniejszymi punktami spektaklu. To znaczy z monologiem sąsiadki Świętej Rodziny (uwiecznionej na Tryptyku Świętej Rodziny wykonanym w pracowni Mistrza Poliptyku z Gościszowic) napisanym przez Jacka Dehnela i wspaniale odegranym przez Martę Ziębę. Rzecz to bardzo dowcipna, delikatnie nawiązująca do współczesnej „selfiemanii”, a jednak stylowa. Autor m.in. Fotoplastikonu i Saturna czuje sztukę i dobrze się czuje w tego rodzaju „eksplikacjach”.

Natomiast Joanna Szczepkowska każdym nerwem czuje tekst literacki, co udowadnia w monologu dziewczynki, która czeka na powrót ojca z wojny. A którą to dziewczynkę i jej matkę ożywiła Milena Michiko Flašar. Na ten właśnie przystanek pod Portretem Julii Gérard de Festenburg z córką autorstwa Marcina Jabłońskiego należy koniecznie się udać, bo tam znajdujemy sens całego przedsięwzięcia.

Marta Mizuro